RI #1
Przygarbiona osoba siedziała na podniesieniu w potężnym krześle. Nad całością jej wyglądu dominował wielki podniszczony cylinder spoczywający na schowanej pod nim głowie. Cienie opadały na jej ciało ogarniając ją i strzępiąc, przez co wydawała się zniszczona i jakby martwa. Mężczyzna wstał, ruszył przed siebie. Za nim pociągnęła się długa peleryna wykonana z twardego czarno-szarego materiału. Był ubrany w garnitur, spod którego wyglądała biała koszula. Podpierał się laską zakończoną matową srebrną kulką zniekształcającą świat, który próbowała odbijać. Szedł przez salę po dziurawym czerwonym dywanie. Zegary postawione we wszystkich kątach pomieszczenia odmierzały czas na swój indywidualny sposób, będąc tak niedokładnymi jak człowiek w swojej systematyczności. Tykały, setkami ‘tyknięć’ wypełniając ciszę swoją niezgrabną muzyką. W zacienionym kącie stało małe krzesełko z rzuconym na nie strojem błazna, co jakiś czas zepsute dzwoneczki poruszały się pod wpływem ruchów powietrza, próbując zadzwonić niewidzialnymi kuleczkami znajdującymi się w środku. Błazna nie było, chyba od zawsze. To znaczy, od kiedy ON przyszedł. Sala była bardzo długa, był już w połowie i zaczynał dostrzegać balkon na drugim końcu. Robił to codziennie, zupełnie jak jakiś magiczny rytuał. Jego zmarszczona twarz, uginająca się pod ciężarem zmarszczek nie wyrażała dosłownie nic. Może prócz pustki i pełnego zdecydowania w tym, co robił. Minął rząd leżących koło siebie hełmów i halabard. Nikt już nie widział strażników - nie istnieli. Może prócz garstki wysuszonych prawie do kości istot o skórze szarej jak mury sądu i oczach zapadniętych gdzieś głęboko w oczodoły. Doszedł w końcu do balkonu, odsłonił szkarłatną zasłonę, wyszedł na zewnątrz, oparł laskę o ścianę a ręce położył na kamiennej barierce. Wyjął zegarek, wskazówki poruszające się w dwóch różnych kierunkach były już prawie się na siebie nakładały. Spojrzał w dal, niebo było czarne, zasnute burzowymi chmurami i dymem wydobywającym się z domów, w których jeszcze ktoś mieszkał. Wokół, na równinach wyrastał las krzyży, do każdego z nich był ktoś przymocowany. Kolejny wyrastał właśnie gdzieś na przedzie, po chwili zjawili się ONI ciągnąc kowala. Złamał prawo, to było pewne, każdy kiedyś je łamie. Prawo było ważne, SĘDZIA był prawem, a nic nie może być ponad nim. Każdy kiedyś je złamie, to tylko kwestia czasu.
Przed kuźnią ułożono narzędzia oraz skórzany fartuch kowala.
I nikt już o nim nie pamiętał.
Dodaj komentarz