S(hort) T(hought) #30
Teraz wiem, że źle się skończył ten dzień – W najnowszym odcinku z serii: „Kolejny niezwykły (ty)dzień z anarchystą, który Jest, Jaki Jest” dowiemy się o tym jak to jest:
-żyć bez jednego oka
-jak szybko i bezboleśnie wydłubać sobie oko za pomocą wykałaczki
A teraz przerwa na reklamy.
Szedłem ulicą, gorąco – tak mówił mi mój mózg. Wierzę mu, bo jest on jedyną rzeczą, która jest stale przy mnie, a z którą mogę się komunikować (nawet, jeśli są to tylko głupie impulsy elektryczne). Myślałem – jak zwykle. Była godzina 13:3x (nie wiem dokładnie, bo zegarek zgubiłem na Juwenaliach), szedłem po pustyni. Na dworze nie było żywego ducha. Przeszedłem przez boisko, parking i wciąż nikogo nie widziałem. Ludzie – ech, potrafimy melioryzować pustynię, potrafimy opuścić ziemię i dorównać ptakom w swobodzie lotu, jednak nie możemy nic zrobić na upał. Chronimy się w swoich norach, jak zwykłe pieski preriowe i czekamy w nich aż fala gorącego powietrza przejdzie dalej. Czymże to jest? Kolejną nieudolnością gatunku ludzkiego, wspaniałego niezwyciężonego, górującego nad wszystkim (czasem nawet nad bogiem). Wiem, wiem znów objeżdżam nasz gatunek – zupełnie jakbym się do niego nie zaliczał, albo próbował udowodnić Bogu, jaka wielka pomyłka wyszła z kawałka gliny. Chociaż, może i tak jest. Może właśnie chce udowodnić komuś, że wcale nie jest taki idealny i że ludzie też wcale nie są idealni, a nawet mają więcej wad niż zalet. Z drugiej strony jednak, nie mam władzy nad tym, o czym myślę. Próbowaliście, np. nie myśleć kiedyś o czymś, co was denerwuje? Zauważyliście, że wtedy jak na złość właśnie o tym myślimy? Kolejna z naszych ułomności, pozorna władza nad własną świadomością. To się nazywa NAD – świadomość i jest przerażająco irytujące, zupełnie tak jak trafienie na żelkę o smaku wiśniowym, kiedy na paczce napisane jest „cytrusowe” (iście homeryckie porównanie mi wyszło).
Przeszedłem przez ulicą, wszedłem między następne bloki i na następne boisko, sklep z lodami, tłum dzieciarni chroniącej się przed upałem, pod wierzbą starsi ludzie – pewnie już dawno na emeryturze. Zapewne tak dawno, że zdążyła się im znudzić. Siedzieli na tej ławeczce, babcia i dziadek. On ubrany w długie spodnie i sweter, ona w tradycyjnym płaszczu babci osiedlowej. (Zadziwiające jak oni w tym wytrzymują) Zdawali się chłonąć świat swoim umysłem, próbowali go zrozumieć, patrząc przed siebie, na niebo, z przesuwającymi się po nim pierzastymi churami. Czasem zastanawiam się, co ja będę robił na emeryturze. Chciałbym, przeczytać wszystkie książki, chciałbym nauczyć się malować i ładnie pisać. Nie chcę, siedzieć na ławeczce pod wierzbą, w sweterku i wchłaniać do swojego przygniecionego zmartwieniami i bezczynnością, mózgu całego świata – tak jakby pomogło mi to w jego zrozumieniu.
Później widziałem, jeszcze tylko dwójkę małych dzieci grających w koszykówkę piłką do „nogi”. Nie patrzyły na słońce, na upał i na to, że łamią wszelkie zasady. Grali. Pamiętam jak kiedyś chciałem grać w koszykówkę, jak przychodziłem na boisko i w topiącym się asfalcie szukałem punktu, z którego dorzucę do kosza. Moi rodzice postanowili, że nauczą mnie wszystkich sportów, których małe dziecko potrafić nie powinno. W ten sposób nauczyłem się jazdy na nartach i na snowboardzie (jako jedyne dziecko z podwórka), grać w tenisa, jeździć konno, a nawet rzucać piłką do Rugby (nawet nie wiecie, jakie to skomplikowane) i jeździć na rolkach (później mój ojciec stwierdził, że to był zły pomysł, ale to była jedyna rzecz, która mi się spodobała). Nigdy nie umiałem grać w kosza, ani w piłke nożną. Dlatego właśnie przychodziłem na to boisko. Będąc dzieckiem człowiek może wierzyć w siebie i w powodzenie tego, co robi. Z czasem to zaczyna maleć, nadzieja maleje, a pewność siebie zaczyna się zastanawiać „czy aby na pewno?”.
Zawróciłem, oczy zaczęły się już robić czerwone, „pieprzona alergia”…