• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

anarch

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 31 01 02 03 04
05 06 07 08 09 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 01 02

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Czerwiec 2009
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Listopad 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Lipiec 2006
  • Czerwiec 2006
  • Maj 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006
  • Styczeń 2006
  • Grudzień 2005
  • Listopad 2005
  • Październik 2005
  • Wrzesień 2005
  • Sierpień 2005
  • Lipiec 2005
  • Czerwiec 2005
  • Maj 2005
  • Kwiecień 2005
  • Marzec 2005
  • Styczeń 2005
  • Grudzień 2004
  • Listopad 2004
  • Październik 2004
  • Wrzesień 2004
  • Sierpień 2004
  • Lipiec 2004
  • Czerwiec 2004
  • Maj 2004
  • Kwiecień 2004
  • Marzec 2004
  • Luty 2004
  • Styczeń 2004
  • Grudzień 2003
  • Listopad 2003
  • Październik 2003
  • Wrzesień 2003
  • Sierpień 2003
  • Lipiec 2003
  • Czerwiec 2003
  • Maj 2003
  • Kwiecień 2003
  • Styczeń 2003
  • Grudzień 2002
  • Listopad 2002
  • Październik 2002
  • Wrzesień 2002

Archiwum kwiecień 2004


RI #3

Był podirytowany, bardzo. Chodził w kółko już ponad dwie godziny. Oczy błądziły po otoczeniu wyszukując najmniejsze nawet szczegóły. Powieki zmęczone już i ciężkie jak kamień trzymały się otwarte tylko dzięki żelaznym podporom silnej woli. ‘Nie ma, nie ma, nie ma…’ powtarzał swoim lekko zachrypniętym głosem w miarę jak coraz bardziej zaplątywał się we wszystko to, co już przeszukał. Palce szybko przecinały powietrze drgając ze zdenerwowania, choć prawdopodobnie miały wystukiwać jakiś rytm. Zatrzymał się, to miejsce wydało mu się znajome. Te same kamienie, te same kwiaty, tylko drzewa wydawały się jakieś inne. Zawrócił, idąc w drugą stronę nerwowo rozglądał się w około przetwarzając w swojej głowie całą okolicę w ciągu mikrosekund. Jeszcze raz przeszedł przez polanę do małej dróżki i drogowskazu. Palcem zaznaczył na ziemi kierunki, w których już szukał. Tu też musiał tkwić błąd – wychodziło na to, że był już wszędzie. Podniósł się z kolan, przymrużył oczy. Zadarł głowę do góry. Może to absurd szukać na niebie, ale teraz nic nie wydawało się normalne. Chmury, ciągle tylko chmury. Zasłaniały prawie wszystko, rzucały cień utrudniający szukanie. Chciał żeby wszystkie się rozpłynęły. Puszczały mu nerwy. Poszedł w lewo, po paru krokach obrócił się na pięcie i skierował gdzieś na wschód. W sumie tu też już szukał jednak to miejsce podobało mu się bardziej niż ścieżka, na której był przed chwilą.

Istotą szukania jest potrzeba, trzeba mieć powód, dla którego przeszukuje się jakiś teren, mniejszy lub większy. Inaczej szukanie nie ma sensu. Po co szukać kamienia skoro nie będzie do niczego potrzebny.

Istotą szukania jest wiedza, trzeba mieć informacje na temat tego, czego się szuka, wiedzieć jak coś wygląda. Inaczej szukanie nie ma sensu. Jak szukać kamienia skoro nie wiadomo jaki jest.

Czasem bywa tak, że nie widzimy rzeczy dla nas istotnych, ważnych. Żyjemy sobie spokojnie nie zdając sobie sprawy z tego, co jest wokół. Obserwator opuścił postać, zbliżył się do drogowskazu. Podążył w kierunku strzałki i ukrył się w gęstwinie krzewów i drzew.

Zaś Poszukiwacz nigdy nie znalazł lasu, zasłaniały go drzewa.

 

15 kwietnia 2004   Komentarze (8)

RI #2

Klucznik szedł przez środek wielkiej hali mijając ogromne kolumny wyrastające majestatycznie z ziemi i ginące gdzieś w ciemności sklepienia. Ich cienie padały na posadzkę oświetlaną przez kaganki ustawione na wysokich kijach, przecinały ją i wpadały na przeciwległy rząd. Odgłos pobrzękujących kluczy roznosił się po wszystkich nawet najmniejszych zakątkach, wtórny, przeszywający, martwy. Mężczyzna szedł dalej zdecydowanym krokiem. Gdzieś niedaleko zgasł płomyk, ponieważ odcinek był znacznie ciemniejszy. W zasadzie wszystko dookoła było ciemne, jakby specjalnie osmalone. Na suficie znajdowały się kiedyś malunki, prawdopodobnie zachowały się do teraz, niestety konstruktor nie przewidział, że na takiej wysokości nie będą widoczne. Katedra z zewnątrz wydawała się znacznie mniejsza, jednak w środku jakby puchła w miarę jak człowiek szedł jej korytarzami.

Schody zbiegały w dół wkręcając się w podłogę. Dziura w podłodze wyrastała natychmiastowo i niespodziewanie z racji tego, że ciemność ograniczała widzenie do kilku metrów. Z jej wnętrza czuć było podmuchy chłodnego powietrza. Klucze zmieniły rytm pobrzękiwania. Opierając się prawą ręką o ścianę sunął w dół. Stopnie były oświetlone światłem, którego źródła nie dawało się zlokalizować. Dłonią przesunął po płaszczu, znalazł uwypuklenie przy pasku, po czym ścisnął klucze jakby dla upewnienia się, że są na swoim miejscu.

Kamienne posągi stały w pozycjach jak najbardziej nieprzystosowanych do bycia uwiecznionymi w kamieniu, większość z nich była przygarbiona, a głowę wraz z twarzą skrywały kaptury. Kamienne wrota zdawały się szeptać, cicho, tak aby nie dało rozróżnić się pojedynczych wyrazów. Były rzeźbione w skale, jeżeli można mówić o rzeźbieniu płaskiej powierzchni. Ze wszystkich drzwi, jakie widział klucznik te były najubożej ozdobione. Prócz żelaznego zamka zakłócającego idealnie gładkie prawe skrzydło. Nie było widać zawiasów. Ale było miejsce na klucz, każde wrota da się otworzyć. Sięgnął po pęk kluczy, przeglądał je przez chwile. Ręka zawahała się wybierając odpowiedni. Dotknął dziurki jakby to miało podpowiedzieć mu, który z kluczy jest prawidłowy.

Źrenica rozszerzyła się, ale nie przestała tak jak zwykle na granicy tęczówki. Białka zmętniały, pod wpływem czarnej kropli wdzierającej się do nich. Oczy zmieniły się w ciemne punkty. Skóra stwardniała, popękała i zszarzała.

Wszystkie drzwi mają swoje klucze, czasem bywa, że nie mamy tego odpowiedniego.

 

08 kwietnia 2004   Komentarze (5)

RI #1

Przygarbiona osoba siedziała na podniesieniu w potężnym krześle. Nad całością jej wyglądu dominował wielki podniszczony cylinder spoczywający na schowanej pod nim głowie. Cienie opadały na jej ciało ogarniając ją i strzępiąc, przez co wydawała się zniszczona i jakby martwa. Mężczyzna wstał, ruszył przed siebie. Za nim pociągnęła się długa peleryna wykonana z twardego czarno-szarego materiału. Był ubrany w garnitur, spod którego wyglądała biała koszula. Podpierał się laską zakończoną matową srebrną kulką zniekształcającą świat, który próbowała odbijać. Szedł przez salę po dziurawym czerwonym dywanie. Zegary postawione we wszystkich kątach pomieszczenia odmierzały czas na swój indywidualny sposób, będąc tak niedokładnymi jak człowiek w swojej systematyczności. Tykały, setkami ‘tyknięć’ wypełniając ciszę swoją niezgrabną muzyką. W zacienionym kącie stało małe krzesełko z rzuconym na nie strojem błazna, co jakiś czas zepsute dzwoneczki poruszały się pod wpływem ruchów powietrza, próbując zadzwonić niewidzialnymi kuleczkami znajdującymi się w środku. Błazna nie było, chyba od zawsze. To znaczy, od kiedy ON przyszedł. Sala była bardzo długa, był już w połowie i zaczynał dostrzegać balkon na drugim końcu. Robił to codziennie, zupełnie jak jakiś magiczny rytuał. Jego zmarszczona twarz, uginająca się pod ciężarem zmarszczek nie wyrażała dosłownie nic. Może prócz pustki i pełnego zdecydowania w tym, co robił. Minął rząd leżących koło siebie hełmów i halabard. Nikt już nie widział strażników - nie istnieli. Może prócz garstki wysuszonych prawie do kości istot o skórze szarej jak mury sądu i oczach zapadniętych gdzieś głęboko w oczodoły. Doszedł w końcu do balkonu, odsłonił szkarłatną zasłonę, wyszedł na zewnątrz, oparł laskę o ścianę a ręce położył na kamiennej barierce. Wyjął zegarek, wskazówki poruszające się w dwóch różnych kierunkach były już prawie się na siebie nakładały. Spojrzał w dal, niebo było czarne, zasnute burzowymi chmurami i dymem wydobywającym się z domów, w których jeszcze ktoś mieszkał. Wokół, na równinach wyrastał las krzyży, do każdego z nich był ktoś przymocowany. Kolejny wyrastał właśnie gdzieś na przedzie, po chwili zjawili się ONI ciągnąc kowala. Złamał prawo, to było pewne, każdy kiedyś je łamie. Prawo było ważne, SĘDZIA był prawem, a nic nie może być ponad nim. Każdy kiedyś je złamie, to tylko kwestia czasu.

Przed kuźnią ułożono narzędzia oraz skórzany fartuch kowala.

I nikt już o nim nie pamiętał.

 

01 kwietnia 2004   Komentarze (6)
Anarch | Blogi