No a teraz co? Teraz będą Cure’rzy. Mi się najbardziej z Cure’ami kojarzy mój kolega, który wyglądał jak Robert Smith i miał takie blade, białe wysokie adidasy i zafarbowane na czarno włosy. To wszystko wyglądało w taki sposób, że dzięki temu miał strasznie dużo dziewczyn. Kiedyś okazało się, że ktoś przychodził do knajpy w której przesiadywał tylko po to żeby sobie na niego popatrzeć. Wtedy była taka Cure’o-mania, a ja dzięki niemu przeżyłem parę fajnych przygód. I nie chodzi mi tu o dziewczyny tylko muzykę. Poznałem wtedy świetne dołujące albumiki. Jak Pornography, taki ostry, denkowaty album. Albo Disintegration. Nie wiem dokładnie jak to wszystko wyglądało bo Cure nigdy nie było moją pasją. Nie interesowałem się nimi tak jak Zeppelin’ami albo Pink Floyd. Oni byli pewną przygodą. Kiedy człowiek jest młody, zbuntowany i wszyscy łącznie z rodzicami są przeciwko niemu potrzebuje takiego wyrazu. Musi móc usiąść, posłuchać, utożsamić się z tym. Uformować swój bunt, to ważne bo wtedy kształtuje ci się osobowość. Wtedy musisz wykrystalizować z tego co dali ci twoi rodzice i otoczenie coś z swojego. Musisz wykrzyczeć to kim jesteś, wykopać. Wtedy kopiesz, masz glany albo białe Robertowe buty i kopiesz. To jest właśnie The Cure, dla mnie przynajmniej.
Cure’rzy którzy zachowali swój styl jednocześnie wzięli coś z Hendrix’a. To jest właśnie ten przepływ. Tutaj masz Cure’ów, Roberta Smitha z jednej strony, a z drugiej maga gitary. Hendrix był magiem, był gitarą, to był jego krzyk, jego presja, jego siła. On był w środku, w strunach, w tym jęku, pisku. Z tego wychodzi pewna rzecz. Popatrz jest ktoś, nagrywa swój utwór mając dwadzieścia lat, jest zbuntowany, a potem jest taka chwila kiedy on ma lat pięćdziesiąt. Wtedy jest już zupełnie innym człowiekiem, dojrzalszym i robi to jeszcze raz, nagrywa to po raz kolejny. I tu wychodzi osobowość, czas który minął.
Zajebiście.
Zwrotnica 2505.